Wyszukiwarka
Koszyk
Twoje złote:  0,00
wpłacone: 0,00
zarobione: 0,00
Liczba produktów:  0
Wartość:  0,00
Zobacz koszyk


Planuję ramy historii...

Rozmowa z Romkiem Pawlakiem

Zacznę nietypowo... Lubisz udzielać wywiadów?


Lubię. To jest pretekst do pokazania czytelnikowi, jak wygląda świat oczyma pisarza. W wywiadzie można powiedzieć, skąd się wziął pomysł na książkę, zainteresować nią czytelnika… albo opowiedzieć o fascynacji czymś, o czym się pewno nigdy nie napisze, bo się nie umie. Jak, w moim przypadku, o humbakach, niezwykle inteligentnych wielorybach :) O, albo powiedzieć, że taki „Rycerz bezkonny” wziął się z autentyku, że rycerze tak biedni, że pasowali zwłoki, to nie jest żadne wariactwo autora, tylko tak było naprawdę! Że władze Florencji naprawdę zakazały pasowania trupów, a te wykradano z cmentarzy… Historia jest zakręcona i autentyczna. Ubawiła mnie, kiedy czytałem książkę o miastach w XIV wieku. I w wywiadzie mogę powiedzieć, że bohater „Rycerza bezkonnego” wziął się z lektury, a większość zamaskowanych cytatów to wyjątki z pism średniowiecznych poświęconych magii. Dziś bawią, kiedyś budziły grozę, a niejednego zaprowadziły na stos.

A czy lubisz pisać? Opowiadać własne historie?

Wiesz, właśnie z takiej chęci opowiedzenia komuś historii – obojętnie, czy wymyślonej, czy mającej związek z rzeczywistością – rodzą się pisarze. Trzeba mieć coś do opowiedzenia, reszta to „ból, krew i flaki”, czyli ćwiczenie warsztatu, aby czytelnik chciał daną historię przeczytać do końca. Jak nie wiesz, co chcesz opowiedzieć, no to klapa. We mnie, jak w większości pisarzy, żyje więcej historii, niż zdołam opowiedzieć. Żebyś ty widział tę walkę… „Napisz mnie! Ja! Mnie napisz!”. Czasem daję im szansę, wybieram te, które lubię najbardziej. Piszę, bo mam przymus opowiadania. I lubię to.


Zapewne już wiele razy pytano Cię, dla kogo i dlaczego piszesz, skąd czerpiesz pomysły... A mnie interesuje warsztat, czyli JAK piszesz? Planujesz całą historię w najdrobniejszych szczegółach, czy siadasz, a wszystko „pisze się” samo?


Planuję ramy historii. Muszę wiedzieć, jak ona się potoczy, jak się zakończy. Czyli dokąd to wszystko zmierza, co chcę przez nią powiedzieć, no bo jeśli ja nie będę wiedzieć, to czytelnik tym bardziej :) Najważniejsza rzecz: bohater. Muszę go znać, wiedzieć, jak myśli, co czuje. Wymyślam kluczowe wydarzenia, czyli te, które w momencie robienia planu wydają mi się kluczowe… a potem, w czasie pracy, to się zwykle zmienia :) Nie jestem niewolnikiem planów, ale też nie siadam do pisania z myślą, że jakoś to będzie. Kilka tekstów nieskończonych oduczyło mnie tej metody. Tak więc robię notatki, ale pozostawiam wyobraźni sporo swobody.


Twoje papierowe książki sprzedają się w sporych nakładach, a tu nagle... ebook? Dlaczego zdecydowałeś się na taką formę publikacji?


Od roku obserwuję rynek ebooków. A właściwie dwa nakładające się zjawiska: rosnący rynek książki elektronicznej i – pardon – szlag trafiający dystrybucję książki papierowej. Wiesz, te wszystkie kłopoty z firmą na E, siecią na M…. I tak sobie myślę, że chociaż u nas sprzedaż książki elektronicznej długo nie osiągnie pułapu amerykańskiego, bo o sukcesie ebooków w Stanach decydują przede wszystkim nasycenie rynku czytnikami oraz inna relacja cena książki/płaca, to jednak nie należy bagatelizować tego segmentu rynku. Wziąłem w ubiegłym roku udział w darmowym, ale głośnym projekcie „31.10. Halloween po polsku” prowadzonym przez Kingę Ochendowską. Z ciekawości, chcąc sprawdzić, czym się te ebooki je. I przeżyłem szok! Prawie pięć tysięcy ściągnięć – i chociaż to darmówka, to jednak ilość robi wrażenie. Jest rynek, tylko potrzebna jest promocja i dobre teksty. Ja jestem dosyć konserwatywny, jednak otwarty na rzeczywistość. Moim zdaniem nie ma co lekceważyć ebooków, trzeba zadbać o ich jakość i promocję, taką samą, jak w przypadku książki papierowej. Ja w to wchodzę, zamierzam publikować kolejne tytuły, bo sądzę, że za dwa-trzy lata znaczna część beletrystyki będzie sprzedawana w ten sposób. Kłopoty firm na E. czy M. tylko przyspieszą rozwój rynku książki elektronicznej w Polsce, moim zdaniem. Mówiąc po ludzku, ludzie wkurzeni niemożnością dostania wersji papierowej, sięgną po ebooka.


A skąd wybór małej oficyny wydawniczej z Poznania?


Oj, to chyba nie jest taka mała firma, to raczej taki młody jaguar czający się do skoku :) Podoba mi się prężność RW2010, myślenie o rynku w sposób otwarty, ale zarazem konsekwentny. Książka to książka, trzeba ją wydać w sensowny sposób, a potem promować – samo się nie zrobi. Wielu wydawców tego nie rozumie, a ludzie z RW2010 – tak. Właściwie od wydawców książki papierowej różni ich nie sposób myślenia o książce, a jedynie medium, którym się posługują. No i ja mam dobre doświadczenia z małymi, prężnymi firmami. Książka dla dzieci, która zdobyła nagrodę IBBY, też została wydana przez małą firmę. A duże… czasem tych dużych nie lubię, bo są strasznie nieruchawi. Jak się dogadać z brontozaurem? Dźgać go kopią? Ja się boję, wolę rozmawiać z kimś mniejszym, a przy tym skutecznym jak mały mięsożerny dinozaur, który takiego nieruchawego brontka potrafi zjeść na śniadanie :)

Dziękuję za rozmowę i... czekamy na kolejne Twoje ebooki ;-)


Rozmawiał MŚ



Matematyka i fantastyka

Rozmowa z Joanną Łukowską





Jak na osobę piszącą masz dość nietypowe wykształcenie... Skończyłaś matematykę na UAM w Poznaniu, kierunek – zastosowania matematyki, praca magisterska o grafach interwałowych... Czy grafy, takie czy inne, przydają się podczas pisania?

J.Ł.:  Oczywiście! Matematyka to jest nowoczesny język, język umysłu. Uczy precyzji myślenia, pozwala kojarzyć fakty i budować relacje wynikowo-skutkowe. Matematyka uczy logicznego myślenia. A to podczas pisania jest niezbędne. Szczególnie – podczas tworzenia fantastyki, niekoniecznie tej naukowej. Śmiem twierdzić, że nie zostałabym pisarzem, gdybym nie zdobyła wcześniej dyplomu matematyka (śmiech).

Czyli logiki, niezbędnej do tworzenia opowieści, nauczyłaś się na studiach... A pisania?

Pisania nauczyłam się w zasadzie sama. Głównie dzięki czytaniu innych, podpatrywaniu, jak TO robią najlepsi oraz na analizowaniu błędów u tych, moim zdaniem, nieco mniej sprawnych literacko. Zresztą zawsze coś można poprawić (śmiech). W każdy razie zdarzało mi się, że w trakcie czytania jakiejś książki – z reguły romansu – coś mi w niej nie grało, przeszkadzało w odbiorze, więc zaczynałam tropić te fałszywe nuty. A potem we własnych utworach starałam się ich unikać.

Wiemy już „jak”. Czy dowiemy się „kiedy”?

Kiedy zaczęłam pisać? Nie licząc okresu licealnego i wierszy (bo w liceum za mojej młodości większość z nas pisała wiersze), po raz pierwszy poważnie pomyślałam o napisaniu czegoś mniej więcej dwadzieścia lat temu. Po urodzeniu drugiego dziecka spędzałam całe dni na czytaniu romansów, głównie z serii Harlequin. Po jakimś roku, kiedy przeczytane przeze mnie książki przestały się mieścić w domu, mój mąż zapytał, czy nie uważam, że wyleczę się z nałogowego czytania, pisząc coś „własnego”. Spróbowałam i... udało się za pierwszym podejściem.

A co było tym „pierwszym podejściem”?

Romans (śmiech). No, może nie tak do końca romans, nie klasyczna opowieść o miłości, gdzie on w scenie finałowej „miażdży jej usta w zuchwałym pocałunku” albo „przeszywa ją swoim boskim piorunem”... Jak już mówiłam – czytając, analizowałam treść i wyciągałam wnioski. Dlatego napisałam tak naprawdę nie klasyczny romans, ale raczej powieść psychologiczną o trudnej miłości, braku zrozumienia, kłopotach w związku i przyjaźni poza związkiem. Krótko: coś takiego, co sama chciałabym przeczytać.

Mówisz, że się udało... Czyli książka nie wylądowała w szufladzie na długie lata?

Ależ skąd! Nie mogłam mojej pierwszej książki ukryć przed światem. Byłam tak przekonana, że stworzyłam dzieło wyjątkowe, moje „trzecie dziecko” (śmiech)... Wydrukowałam trzy egzemplarze i wysłałam do trzech wydawnictw, które publikowały romanse w seriach i w dużych ilościach.

A potem uzbroiłaś się w cierpliwość i...

W nic się nie zdążyłam uzbroić. Pierwsza odpowiedź przyszła po ośmiu dniach. Wydawnictwo Almapress zaprosiło mnie do Warszawy na rozmowę i podpisanie umowy. Drugie wydawnictwo, Phantom Press, odezwało się tydzień później, ale tu niestety musiałam odmówić... To pierwsze było szybsze i miałam już wtedy umowę w garści.

Czyli Twój debiut, wydani w 1994 roku „Nieznajomi z parku”, był sukcesem?

Jeśli chodzi o tempo – na pewno. Jeśli chodzi o jakość – nie mnie oceniać. Finansowo – nieszczególnie. A pod względem „twórczym” – totalna klapa...

Jak to? Wydanie własnej książki nie uskrzydliło cię?

Aż za bardzo. Na fali entuzjazmu siadłam prawie natychmiast do pisania kontynuacji. Utknęłam na setnej stronie, gubiąc się w meandrach świata, który chciałam opisać. Walczyłam przez rok i... poległam. Nie dałam rady skończyć i na dwa lata rzuciłam pisanie.

A po dwóch latach?

Zmieniłam styl i konwencję i napisałam zbiór opowiadań, połączonych parą głównych bohaterów. Sporo obyczaju, trochę groteski, dużo humoru, nieco fantastyki... Miało być lekko, zabawnie, refleksyjnie, chwilami wzruszająco i wyszło tak, jak miało wyjść.

I znów sukces?

No... Raczej kosmiczna klapa. Przez trzy lata tułałam się po wydawnictwach, najbliżej do wydania było w poznańskim Rebisie, ale... nie udało się. Maszynopis zbierał dobre oceny, ale argumenty za nie-wydaniem były poważne; nikt nie publikuje debiutantów (choć nie byłam debiutantem), nikt nie publikuje opowiadań (choć to była w zasadzie spójna historia) i... nikt nie publikuje polskich autorów (a tego nie umiałam przeskoczyć...).

Zmarnowałaś czas?

Nie! Pojawiła się możliwość współpracy z pewnym czasopismem, chcieli próbek tekstów, podesłałam kilka pierwszych rozdziałów; spodobał im się styl, język i warsztat i... dostałam pracę. Od drugiej, niewydanej powieści, zaczęłam naprawdę zarabiać na swoim pisaniu. I w dodatku – pisząc opowiadania i pozostając polskim autorem (śmiech).

A co z pisaniem kolejnych powieści?

Uznałam, że przede wszystkim muszę skupić się na nauce warsztatu i szlifowaniu stylu. Zajęło mi to jakieś osiem lat, zanim dojrzałam do następnej powieści. Jej obszerny szkic, liczący ponad sto stron, powstał w roku 2008. To miała być powieść fantasy. Pokazałam ją w tej formie trzem osobom – mojemu mężowi (miłośnikowi fantastyki), mojemu przyjacielowi z liceum (wielkiemu miłośnikowi fantastyki) i Eugeniuszowi Dębskiemu, którego poznałam rok czy dwa lata wcześniej przy innej okazji...

To znaczy?

Sam pomysł na powieść narodził się tak, że najpierw napisałam opowiadanie, dziejące się w moim wymyślonym świecie i wysłałam je w kilka miejsc. Między innymi – do fanzinu Fahrenheit. Tam też zostało opublikowane w wersji elektronicznej. A do tej publikacji walnie przyczynił się właśnie Eugeniusz Dębski, za co mu zawsze będę dziękować. Więc kiedy powstało to „obszerne streszczenie” – posłałam je także do niego. Opinia była w zasadzie pozytywna, choć w wielu punktach krytyczna, trzeba było sporo poprawić. Więc trochę trwało, nim w końcu zebrałam się w sobie i wzięłam za bary z materią. To było największe wyzwanie twórcze w moim życiu. Samo pisanie trwało w porywach dwu- trzymiesięcznych rok. Bo jednak musiałam w międzyczasie pisać dla chleba. No ale w końcu udało się.

 

I tak powstała „Znajda”?

Tak. Ale już w trakcie pisania zdecydowałam się nie posyłać książki do żadnego papierowego wydawnictwa.

A to dość niezwykły krok... Szelest kartek, zapach farby drukarskiej, własne nazwisko na okładce – to kusi większość autorów.

Mnie już nie tak bardzo. Widziałam swoje nazwisko w druku, na własnej książce i pod felietonami, które pisywałam przez osiem lat. Nasyciłam swoje ego (śmiech). A szelest kartek jest przereklamowany. Na dokładkę takie kartki sporo ważą, a ja w wakacje dużo czytam i całą siatę musiałam targać... Więc kiedy raz spróbowałam czytnika e-booków, zakochałam się. Można w jednym leciutkim urządzeniu zmieścić całą bibliotekę!

A wracając do Znajdy...

Wybacz, jestem gadułą. (śmiech) Chorobliwą! Wracając do „Pierwszej z rodu: Znajda”, bo tak brzmi pełny tytuł, był rok 2010, w Polsce powoli, ale jednak rodził się rynek e-booków. Postanowiłam tu znaleźć dla siebie szansę. Być może złe doświadczenia z poprzednią książką wpłynęły w dużej mierze na moją decyzję, ale... nie żałuję.

Czy zatem Twoja powieść „Pierwsza z rodu: Znajda” jest pierwszym e-bookiem w Polsce?

(śmiech) Powiedzmy tak – „Znajda” jest prawdopodobnie pierwszą w Polsce publikacją elektroniczną, która została napisana z myślą o takim jej rozpowszechnieniu. Przy okazji jako e-book ukazała się moja poprzednia powieść, czyli „Państwo Tamickie”(zyskując dobre recenzje czytelników), a ostatnio – „Nieznajomi z parku”, którzy po osiemnastu latach od debiutu doczekali się również wersji elektronicznej, poprawionej i nieco zmienionej.

A co dalej?

Zarys drugiej części „Znajdy” mam już w notatkach. Fani (śmiech) poganiają. Czekam tylko na chwilę wytchnienia i sporo czasu wolnego, aby zasiąść do pisania. I mam nadzieję, że jeszcze w tym roku ukaże się na rynku. Oczywiście – jako e-book.

Już nie mogę się doczekać. I dziękuję za rozmowę.

 

rozmawiał MŚ



Nie lubię fantastyki

Rozmowa z Dawidem Juraszkiem



Dlaczego nie lubisz fantastyki?

Nie lubię fantastyki? Skąd ten pomysł?

Taki jest tytuł wywiadu...

Chyba, że tak! [śmiech] Rzeczywiście dziś już nie lubię fantastyki tak, jak lubiłem ją kiedyś. Był nawet taki okres, że nie wyobrażałem sobie, jak można pisać i czytać coś innego, niż fantastykę – wszystko byłoby przecież zbyt dosłowne, zbyt wprost… Dzisiaj nie można powiedzieć, że nie lubię fantastyki, ale na pewno nie jest dla mnie tak ważna, jak kiedyś.

A jednak dużo jej zawdzięczasz.

To oczywista oczywistość. Wszystkie moje dotąd opublikowane teksty prozatorskie mają coś wspólnego z fantastyką, czasem bardzo wiele. Wszystkie ukazały się w pismach i antologiach fantastycznych. Ale jakoś nie czuję się autorem-fantastą. Ot, choćby z fantastyką wspólnego nie ma nic zdecydowana większość moich tekstów publicystycznych. Od lat też fantastyki praktycznie nie czytam. Mówiąc górnolotnie, moja pisarska świadomość kształtowała się w zetknięciu ze środowiskiem fantastycznym, ale potem powędrowała w swoją stronę.

Mówisz „środowisko fantastyczne”. A co z fantastycznym gettem?

Nie wiem. Swego czasu dużo było na ten temat dyskusji, śledziłem je, brałem w nich udział, ale dziś nie pamiętam już zbyt dobrze, za czym tam orędowałem, i szczerze mówiąc nie bardzo mnie to zajmuje. Zresztą chyba nie tylko mnie. To przebrzmiały temat.

O jakim nieprzebrzmiałym temacie możemy zatem porozmawiać?

Czyżbym miał sam wymyślać pytania do wywiadu? [śmiech] Serio, to nie miałbym nic przeciwko, żeby zamienić parę słów na temat „Drapieżcy”…

Ach, ten e-book o Cairenie wydany niedawno przez wydawnictwo RW2010!

Otóż to.

Jak wymawiać imię głównego bohatera?

Nie pierwszy raz słyszę to pytanie… Przez „c”, nie „k”. Od razu też może wyklaruję, jak wymawiać imię drugiego mojego bohatera literackiego, Xiao Longa…

To za chwilę. Jak to więc z tym Cairenem było?

Znaczy co?

Jak powstał?

Mmmm… Dawno, dawno temu Robert J. Szmidt, były rednacz byłego miesięcznika Science Fiction, Fantasy i Horror, ogłosił konkurs na opowiadania nawiązujące kreatywnie do postaci Conana Barbarzyńcy, ja bardzo chciałem w tym konkursie zaistnieć, a żeby się wyróżnić, wykorzystałem swoje dalekowschodnie doświadczenia do stworzenia możliwie oryginalnego świata. I voila!

Jak zachęciłbyś czytelników, którzy nigdy się z Cairenem nie spotkali, by sięgnęli po książkę z jego przygodami?

Pytanie z gatunku tych, które wywołują gęsią skórkę… No bo jak zachęcić, żeby nie zniechęcić? Ale spróbuję: jest to sążnisty zbiór opowiadań, po części fantastycznych, po części historycznych, przy których można się i pośmiać, i pobać, i poekscytować, i pograć z własną pamięcią do cytatów i scen ze znanych książek czy filmów… Tyle! Mam nadzieję, że nikogo nie zraziłem, za to wielu – zaraziłem. [nerwowy śmiech]

Opowiadania nie spotkały się jednak z powszechnym zachwytem i podziwem.

O ho ho, to by dopiero było – powszechny zachwyt i podziw! No cóż… Z maksymalnym obiektywizmem, na jaki stać twórcę czy wręcz stwórcę tych tekstów, mogę powiedzieć, że wokół tych kilku, które ukazały się w prasie literackiej, było trochę kontrowersji.

Dużo zastrzeżeń było zwłaszcza do języka.

Czy ja wiem, czy dużo?

Przyjmijmy, że dużo.

Niech ci będzie. Rzeczywiście do dziś zdarza się, że muszę niektórym nowym czytelnikom wyjaśniać, o co z tym językiem chodzi. Nie brakuje też jednak ludzi, którym zastosowana gra językowa przypadła do gustu, a przynajmniej za bardzo nie przeszkadza.

Wyjaśnijmy może w końcu, co w tej grze językowej czytelnikom się nie spodobało.

Lepiej ja sam wyjaśnię. Otóż opowiadania pisane są językową mieszanką firmową z obfitym dodatkiem archaizmów, anachronizmów, neologizmów, slangu, żargonu itd. To nie jest język, jakim typowo pisze się fantasy. Ale ja nie chciałem napisać typowej fantasy. Zachęcam, żeby potraktować to jako zaplanowaną i odświeżającą grę z konwencją, a nie błąd autora czy niechlujstwo redakcji i korekty – a takie nieprzemyślane zarzuty się pojawiały.

Postaci głównego bohatera zarzucano też…

A może by tak dla odmiany coś pozytywnego, hm? [groźny pomruk]

Dobrze. Zbiór jest niezmiernie erudycyjny, niemal każde opowiadanie rozgrywa się w innym regionie Dalekiego Wschodu i okolic, nie brakuje opisów lokalnych kultur, cywilizacji, obyczajów, krajobrazów, fauny, flory… Skąd tak ogromna wiedza i umiejętność atrakcyjnego jej przekazania?

Tak… [ukontentowane odchrząknięcie] Częściowo jest to zasługa mojego blisko czteroletniego już pobytu w Chinach, ale przymierzając się do tekstów rozgrywających się w Kambodży, Japonii czy Australii potrzebowałem liznąć trochę dodatkowej wiedzy. Chyba niejeden autor w podobnej sytuacji musiał stawić czoła pokusie wciskania do fabuł każdej ciekawostki wyszukanej w książkach czy filmach dokumentalnych! Kto zna „Opisanie świata” Marco Polo, relacje Jamesa Cooka i innych odkrywców nowych lądów, albo historię cywilizacji Angkoru, znajdzie w „Drapieżcy” wiele nawiązań do podbojów Czyngis-chana, Epoki Wielkich Odkryć i tak dalej. Koniec końców myślę jednak, że udało mi się wydestylować z historii to, co najciekawsze, bez epatowania zbędnymi szczegółami.

Zapewne. Tylko czy czytelnicy to dostrzegą i docenią?

Nie umieszczałem tych ciekawostek w książce, żeby pochwalić się wiedzą. Od tego jest ten wywiad! [gromki śmiech] One mają kreować klimat, dostarczać atrakcyjnych „lokacji” i „settingów”, i myślę, że to zadanie wypełniają.

Będą kolejne opowiadania o Cairenie?

Miały być. Kto przeczyta zbiór, na pewno dostrzeże, że między dwoma opowiadaniami, powiedzmy, pirackimi, zionie dziura chronologiczna. Miał ją wypełnić osobny tom przygód marynistycznych na fantastycznych odpowiednikach Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku. Zaś po wieńczącym książkę opowiadaniu syberyjskim miał nastąpić tom środkowoazjatycki. Zostało mi po tym kilkanaście mniej lub bardziej szczegółowych konspektów, których chyba już nie zrealizuję, bo moment minął. Trochę za długo trwało czekanie na publikację całego zbioru, rzecz rozeszła się po kościach. Dziś nie myślę nawet o pisaniu kolejnych przygód Cairena.

Szkoda.

No…

Co masz aktualnie na warsztacie?

Kiedyś bym wyczekiwał tego pytania, ale teraz… [ciężkie westchnienie] Rozsypały się różne sprawy, po części jest to kwestia tego, że dziś trudniej publikować niż jeszcze jakiś czas temu. Kiedyś mogłem napisać opowiadanie z ufnością, że nie będzie większego problemu z opublikowaniem go w jednym czy drugim piśmie. Teraz rynek się skurczył, a ja pisać na zapas i do szuflady nie potrafię.

Czyli na warsztacie nic?

Tak zupełnie nic to nie. Już rok czy dwa przymierzam się do powieści historyczno-surrealistycznej z epoki powstania styczniowego, która miała być zrazu opowiadaniem do antologii pod redakcją Sławka Spasiewicza, ale wykipiała poza ramy. Gotowa jest z grubsza jedna trzecia objętości, a zarazem dwie trzecie fabuły, ale żeby ją dokończyć, muszę znaleźć język, jakim ją właściwie opowiedzieć. Długo też już szukam wydawcy dla zbioru opowiadań peerelowskich napisanego wspólnie z Maćkiem Frońskim. Ale fantastyki w tym niewiele.

To ma być zachęta, czy wprost przeciwnie?

Dla jednego zachęta, dla drugiego zniechęta. Wszystkich czytelników nie zadowolę, choćbym się z…

O właśnie, skoro już o zawiedzionych czytelnikach mowa, to twoja debiutancka powieść z 2009 roku „Biały Tygrys” miała mieć kontynuację pod tytułem „Czerwony Ptak”. Tymczasem od tamtej pory cisza.

Bo po planowanym „Czerwonym Ptaku” została tylko króciutka wzmianka na odwrocie strony tytułowej pierwszego tomu. Książka była gotowa, ale wydawca stracił serce do publikacji, a ja od tamtej pory szukam sposobu, żeby rzecz jednak sensownie upublicznić. I chyba wreszcie ostatnio udało mi się coś wykoncypować. Całość przygód Xiao Longa zmieściłem otóż w jednym obszernym tomie pt. „Jedwab i porcelana”, który oprócz „Czerwonego Ptaka” zawiera także podszlifowanego „Białego Tygrysa”. To zamknięta, samowystarczalna całość, kolejnych tomów nie będzie, bo być nie musi. Ale najpierw trzeba znaleźć wydawcę, który będzie w stanie puścić taką cegłę. Czy będzie to wydawca papierowy, czy elektroniczny, tego jeszcze nie wiem.

Przypomnijmy może, kto zacz ów Xiao Long…

Lepiej ja sam przypomnę. To bohater moich opowiadań mocno osadzonych w chińskiej historii i literaturze, z których narodziła się potem powieść. Rzecz jest po trosze obyczajowa, po trosze fantastyczna, po trosze też horrorowa, wojenna i miłosna, napisana w stylu tradycyjnej prozy i poezji chińskiej, coś w rodzaju powieści drogi w scenerii orientalnej, z dalekowschodnimi zwyczajami, demonami i tak dalej.

Brzmi ciekawie! Pisząc coś takiego musiałeś zapewne sięgnąć do niezgłębionych pokładów swojej wiedzy na temat dawnych Chin.

Tak, hm, tak… [zażenowane odchrząknięcie]

Na koniec zapytam, jak w końcu wymawiać imię Xiao Longa?

[perlisty śmiech] Przez „ś”, przez „ś”…

Dziękuję za miłą rozmowę.

Dziękuję również.


Sumiennie notował Gustaw G. Garuga